Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

Wszystkie te rozporządzenia zabrały mu czas do południa i, powróciwszy na zamek, ledwie miał czas zjeść, gdy nowe polecenia książęce wypędziły go znowu z domu, tak że do Zaborskich dowiedzieć się nawet nie mógł.
Wieczorem do księcia z raportem docisnąć się nie potrafił, bo długi czas z księdzem biskupem Riokurem chorąży siedział nad jakimiś papierami, zamknięty.
Rano miał wstawać z łóżka Wolski do nowej roboty, gdy do drzwi jego zastukano. Jeden ze stróżów nocnych, których on około skrzydła przy mieszkaniu Zaborskich postawił, przychodził uśmiechnięty z raportem.
Opowiadał tajemniczo, że około północy człowiek jakiś z wałów podkradł się pod okna Zaborskich i grudką śniegu w jedno z nich rzucił, że okno się zaraz otworzyło i nim stróż dobiegł, coś na sznurku spuszczono z niego. Ów człowiek pochwycił to i umknął.
Stróż się tłumaczył, że ani mógł dopędzić, ani nawet dobrze się przypatrzyć temu zuchwalcowi, a wrzawy uczynić nie chciał, bo nimby ludzie od bramy się ruszyli, próżno by szukać było wiatru w polu.
Nie mógł to być nikt inny, jeno Butrym. — Więc szukanie go za miastem i wszystkie przeciw niemu wymierzone zabiegi były próżne! — syknął Wolski ze złości.

Myliłby się ten, kto by sądził, że Damazy Butrym, którego jak lisa tropiono i osaczano — wiedząc dobrze o tym, z jakim miał nieprzyjacielem do czynienia, trwożył się tym bardzo.
Był to człowiek takiego temperamentu, że niebezpieczeństwo mu smakowało i dopiero czuł się w swym żywiole, gdy spokoju nie miał, a wykręcać się musiał i o lepszą iść z nieprzyjacielem.

136