Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

Słysząc powracającą Zaborską nie podniosła na nią oczów córka i szyła pilno. Stara przeszła się pary razy po pokoiku, a że gdy miała na córkę napaść, czyniła to zwykle, nie umiejąc się pohamować, od razu — uspokoiła się Faustysia.
O wczorajszej przygodzie nie musiała wiedzieć.
Nie dała po sobie znać matka, z czym przyszła; popatrzyła na córkę i odezwała się łagodnie:
— Oczy sobie psujesz. Cały boży dzień nad tymi krosnami — ani się przejść, ani spocząć; nie dziw, że potem książę mówi: „mizernieje“ i mnie za to łaje.
— O! rada bym tak zbrzydnąć i zmizernieć, aby mi dał pokój — odpowiedziała Faustysia — dopiero bym była szczęśliwą.
— Tak, abyśmy obie na barłogu znowu leżały i o razowym chlebie żyły, bo braciszek Lubiszewski, że złamanego grosza nie da, choć sam jak pączek we wszystko opływa — to pewna.
— Na kawałek chleba i dla siebie, i dla matki poczciwie bym zapracowała, nie potrzebując łaski wuja Lubiszewskiego — rzekła Faustyna.
— Albo ty wiesz, co to na chleb pracować! — zaśmiała się stara — mnie pytaj.
A tu — dodała po chwili — na niczym nie zbywa, i że książę wieczorem przyjdzie się podurzyć koło niej, to już i tego wytrzymać jej trudno — dla starej matki.
— Alboż ludzie wiedzą, co książę robi u nas? — zawołała Faustysia — i co oni myślą? co gadają? Do kościoła gdy człowiek idzie, wstydzi się oczów podnieść; wytykają palcami — książęcą kochankę.
— Boś głupia! — odparła Zaborska — czego się masz wstydzić! pierwszaś ty czy ostatnia? Cóż to tobie ujma z tego, że taki pan się w tobie kocha? Ale!

144