Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

— A! bodajbym tego nie dożyła! — zapłakała Faustyna, a Zaborska umilkła na chwilę.
— Żebym ja była wiedziała dając cię do klasztoru na edukację — rzekła — że te kwoki z ciebie zrobią takiego koczkodana, który na świecie się obrócić nie potrafi, wolałabym była, żebyś czytać i pisać nie umiała.
— A ja całe życie im wdzięczna będę, że mnie nauczyły nie czytać i pisać, ale — jak żyć potrzeba, aby spokojnie umierać.
Zaborska ruszyła ramionami.
— A tego to cię nauczyły — rzekła gniewnie — że matki słuchać potrzeba? Co ja biorę na swoje sumienie, to ty nie możesz? A od czegóż jest ksiądz? Mało to ludzie grzeszą? przecież im przebaczają! A tu — straszny mi grzech, że książę jej rękę poliże i pod brodę pogłaszcze!
Z coraz większym gniewem mówiła matka:
— Ty bo mnie do grobu przyprowadzisz — niewdzięczna!
Spuściwszy głowę, szyła pilno Faustyna już się nie odzywając.
Zaborska jeszcze jakiś czas narzekała na swój los; wreszcie, odpowiedzi nie otrzymując — wyszła.
Do wieczora w ciągłej obawie była Faustyna, aby o przygodzie nocnej indagacji nie rozpoczęto; w miarę jak dzień uchodził, strach ten się zmniejszał i choć sobie tego wytłumaczyć nie umiała — uspokoiła się.
Na wszelki wypadek, po wyjściu matki w swoim pokoiku napisała kartkę do Damazego i złożywszy ją wsunęła za gors, aby była gotowa. Gdy nadszedł wieczór, ostrożnie się starała wyjrzeć ku wałom, czy straż tam jaka była, i postrzegła chodzącego z pałką człowieka, a zdało się jej, że i drugi opodal stał na czatach.

145