Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.

Z wielką pociechą Wolskiego wkrótce Sępik był nie do poznania, a wzięty na spytki dowiódł, że czasu nie zmarnował. Wiedział już, domyślał się więcej od przebiegłego faworyta. Około klasztoru reformatów krążąc doszedł do furtki, którą gnoje wyrzucano, i dopatrzył, że tam niedawne ślady ludzkie były, a drzwi też otwierały się często.
Nie którędy indziej, jeno tamtędy mógł się wymknąć Butrym, gdyby go w klasztorze szukano.
Napytał też i tego, że Butrymowie obaj z dawna Froimowi zubożałemu byli znani z przyjaźni. Miał oko na tę chałupę, chociaż nic jeszcze nie wyśledził w niej. Koń z białą nogą i chłopiec z rudą głową widywani byli razem u studni za miasteczkiem: i to też coś znaczyć mogło.
Słowem, Sępik był na tropach, a Wolski ręce zacierał, złote góry mu obiecując, jeżeli dostanie tego człowieka. Miał go, według osnutego planu, posadzić tam, skąd wziął Sępika, i stróżom szepnąć, aby niekoniecznie o chlebie dlań pamiętali.
Gdy na zamku taką nań obławy gotowano, Damazy jeszcze dosyć swobodnie się obracał w pobliżu, a o zmroku wślizgał się do miasta i chodził pod zamek, niemal pod okna Faustysi, pomimo podwójnej straży. Umiał on je tak wyprowadzać w pole, że gdy go w jedną gonili stronę, on z drugiej się podkradał. Dwa razy Stróże niewinnych przechodniów i zamkową czeladź łapali za niego.
Z zamiarem wykradzenia jednak czekał Damazy, aby się książę wybrał do Warszawy na zapowiedziany obrzęd inwestytury kurlandzkiej.
Z okazji tej uroczystości miało się właśnie odbyć owo nie widziane nigdy polowanie, na które chorąży króla jegomości zaprosił, przyrzekając mu, iż tyle zwierza położy i takiego, jakiego zechce. Znać potrzeba było upodobanie,

154