Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

Chociaż hasło dane jeszcze nie było, kiedy się ruszyć miano, Butrym ani na chwilę spocząć nie mógł. Ponieważ zwierz pochwytany w lasach bialskich księciu się nie wydawał dostatecznym jeszcze, wieziono go z lasów słuckich, a wszystek umieszczono w Białej, oddając pod straż Butryma.
Dzień i noc przy tych olbrzymich zwierzyńcach czuwać było potrzeba. Marcjan konno, gdy nóg już nie stawało, objeżdżał gromady ludzi i zagrody, bo za wszystko był odpowiedzialnym, a książę do łowów tych królewskich niesłychaną przywiązywał wagę.
Zajęty tymi przygotowaniami, Butrym trochę o bracie zapomniał i miał to przekonanie, że przecież opamiętawszy się, iż tu nic dokazać nie mógł, da pokój całemu przedsięwzięciu. Domyślał się, że Damazy na Litwę pojechać musiał szukać sobie gdzieś służby i o tej nieszczęsnej Faustysi zapomni.
Jakież było podziwienie Marcjana, gdy jednego dnia, za widna jeszcze, pod wieczór ujrzał brata konno przejeżdżającego pod zwierzyniec, z tak swobodną i jasną a wesołą twarzą, jak gdyby nic a nic mu nie zagrażało.
— Czołem, panie bracie — począł z dala już Damazy. — A co? Nieprawdaż? tuście się mnie nie spodziewali? Chciałem was odwiedzić, no i, prawdę rzekłszy, zobaczyć tę raritas, której człowiekowi drugi raz w życiu pewnie się widzieć nie trafi.
I śmiał się, podjeżdżając, Damazy.
— Oszalałeś chyba — odparł Marcjan — a też wiesz, że cię ścigają, szukają i tropią.
— A wiem! to i co! — zapytał pierwszy. — Kpię sobie z nich, i po wszystkim.
— Gdzież u licha siedzisz?

156