Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.

— W dziurze, a bardziej w kilku niż w jednej — rzekł Damazy. — Nie oddalałem się więcej nad jeden raz do Lubiszewskiego, do Chrzanówki.
— A tam coś robił?
— To moja osobista była sprawa — rzekł Damazy. — Wiesz, że Lubiszewski jest rodzonym bratem Zaborskiej, ale — jak niebo do ziemi.
Marcjan nawet długo rozpytywać brata nie miał ochoty, tak mu strach było, aby kto nie nadjechał, nie poznał Damazego i nie zdradził ich.
— Jedz ty stąd, bo tu za dużo oczów — szepnął bratu.
— Tchórzem cię podszyli w Białej, jak Bóg miły — rozśmiał się Damazy. — Konia mam takiego, że mnie nie wyścigną.
I uparcie stał Damazy rozpatrując się po taborze.
— Nie darmom ja się tu przywlókł — dodał. — Wiedziałem, że ty mi tak bardzo rad nie będziesz i że oberwę od ciebie; ale potrzebuję wiedzieć koniecznie, kiedy ta inwestytura i polowanie nastąpią, a książę sobie stąd wyjedzie. Czekam na to.
— Ty zawsze swoje! Szalona pałko! — krzyknął gniewnie Marcjan.
— Przypomnijże sobie, gdyśmy dziećmi byli, czym kiedy, choćby tobie, którego kochałem — ustąpił? Tak i tu: nie wyrzeknę się tego, co postanowiłem — to darmo. Kiedyż jedziecie?
— Nie wiem! — odburknął Marcjan — postanowionego jeszcze nie ma nic.
— Kłamiesz?
— Prawdę mówię.
— Nie może przecież być, abyście długo tyle zwierza, koni i ludzi karmili. Sami wilcy, których tu na setki liczyć, zjedzą was z kośćmi.

157