Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.

— Choćbym rad ci się tąż samą wywdzięczyć monetą — rzekł — nie mogę; juści nie postarzałeś, aleś spasował. Mizerny jesteś.
Damazy westchnął.
— Namęczyłem się — rzekł — okrutna to rzecz tęsknica. Jak człowieka porwie, jak go uciśnie, żebyś olbrzymem był, żebyś nie wiem jaką wolę i siłę miał, złamie cię ona, zdusi i na ziemię powali.
— A za kimżeś tak się zatęsknił? — przerwał Marcjan — juściż nie za mną? Na świecie zaś my dwaj, jako dwa palce, nikogo więcej nie mamy.
— Dlaczegóżbym za tobą nie miał tęsknić? — przerwał Damazy spuszczając oczy i rumieniąc się.
— Gadaj zdrów! — rozśmiał się drugi. — Nie wątpię ja, że ty mnie kochasz, jak ja ciebie, ani o tym, że gdyby ratować było trzeba, jeden by za drugim z końca świata przybiegł, ale...
Spojrzał mu w oczy i głową potrząsł.
— Nie bałamuć — rzekł smutnie.
Damazy popił z lampeczki.
— Domyślajże się, jako chcesz — zamruczał.
— Ani zgadywać, ani się domyślać nie potrzebuję — odparł ciszej. — Wiem, co cię tu przyprowadziło, no i...
Nie dokończył.
— I co? — zawołał nagląco brat — mów bo jasno.
— Wolałbym, żebyś mnie nie pytał — rzekł niechętnie Marcjan — i żebym ja ci o tym mówić nie potrzebował.
Pobladł Damazy i gdy w oczy bratu spojrzał, już mu odwagi do dalszego badania zbrakło.
Dwuznaczne słowa Marcjana tyle dawały do myślenia, iż uląkł się.
Milczeli czas jakiś.

14