Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/160

Ta strona została uwierzytelniona.

Marcjan ruszył ramionami.
— Terminu nie ma.
— A Wolski — z księciem jedzie czy nie? — zapytał Damazy.
— I tego nie wiem — odparł Marcjan. — Wołałbym, żeby go nie było, ale się on łowczym nazywa.
— A ja bym wolał, żeby z wami był — rozśmiał się Damazy. — Weźmijcie mi go z karku. Prześladuje mnie zbój okrutnie, bo mu się też Faustynki chce, a z matką się zmówił, że mu ją dać musi. Nie dał rady sam ani jego ciury głupie, więc z więzienia na mnie wypuścił zbója Sępika, o którym trzyma, że słyszy, jak trawa rośnie.
Śmiał się Damazy, a Marcjanowi coraz się robiło smutniej, gdy słyszał takie lekceważenie.
— Bój się Boga! — zawołał Marcjan — uchodź, pókiś cały. Uda ci się im raz lub dwa wymknąć: przecież przydybać cię mogą, a złapią — toś zginiony.
— W Bogu nadzieja, że się im wywinę — odparł Damazy — a byleście wy się z nim do Warszawy wybrali...
Marcjanowi słuchać przykro było.
— Damazy mój — zawołał — zuchwalstwem takim ludzie giną.
— I wszystko nim też zdobywają — przerwał brat. — Ty wiecznie będziesz podłowczym, bo nie masz tej śmiałości, co ja.
— Bodajbyś i ty ją postradał! Rozumiem zresztą ważyć i głowę, gdyby było za co!
Damazy popatrzał smutnie na dalekie lasy.
— Mój bracie — rzekł — jam taki, że wierzę niewieście i sercu jej, a nieszczęśliwą ratować — mam za prawą i poczciwą sprawę. Zdradzi mnie potem? Nie ja winien będę przed Bogiem, ale ona! Nazwij mnie prosto-

158