Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja jestem gotów — odparł zuchowato Butrym — i jutro ruszym niezawodnie.
Książę odetchnął i siadł w swym krześle; chciał jeszcze dawać instrukcje, gdy wpadł Wolski.
Wiedział on już, co tu się święciło, i na poły był rozdarty niepewnością srogą, co z sobą miał począć: czy się puścić w podróż tę, gdzie go mogła spotkać jaka łaska królewska, dystynkcja, nagroda za te łowy nemrodowskie, czy zostać na straży Faustysi i łapać tego niedźwiedzia Butryma?
— Ruszaj mi, Butrym, nie trać czasu — zakrzyczał książę — gardłem mi za to wszystko odpowiadasz, ruszaj a śpiesz. Lepiej, abyś na miejscu był za wcześnie, niż żebyś się opóźnił o jedną sekundę.
Już miał wyjść Butrym, gdy książę zawołał:
— A ze Słucka przywożą niedźwiedzie?
— Dziś przyjdą!
Chorąży odetchnął, Butrym wyszedł. Wolski stał w progu. Zazdrość okrutną czuł, że mu ten podłowczy chleb od ust odbierał i całą zasługę urządzenia łowów.
— Co jaśnie oświecony pan względem mnie postanowi? — zapytał pro forma. — Czy mam jechać do Warszawy? a w takim razie kto tu w Białej na tym niebezpiecznym posterunku zostanie?
— Ja ciebie do Warszawy nie potrzebuję — odparł książę. — Ty tam po co? Do tegoś się nie przydał. Był z ciebie kiedyś łowczy, ale teraz tobie na ludzi polować. Butryma mi tam dosyć; ty patrz, aby się tu co nie stało, za co bym ja z ciebie skórę miał zdzierać.
Książę mówił roztargniony i Wolski zrozumiał, że z nim teraz o czymkolwiek innym, a nie o polowaniu dla króla, mówić nawet nie było podobna. Spoglądał w okno, gryząc się nagłą odwilżą, która taborowi ciągnącemu do Warszawy drogę utrudnić miała; przychodziło mu na

165