Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/169

Ta strona została uwierzytelniona.

książę. — Zresztą, sam Zaborskiej nakażę, aby pilnowała córki.
— Gdybym ja tego niegodziwca Butryma dostał, byłbym spokojny — odparł Wolski — ale jak lis mi się kręci popod nosem, jest gdzieś w okolicy, wślizga się do miasteczka, a pochwycić go ani sposób.
— Boś ty już do niczego! — zawołał książę. — Ludzi masz, rozkazujesz, robisz, co chcesz — i jednego zuchwalca nie możesz złapać, który nam tu pod nos swędzi.
Chorąży splunął i o wybieraniu się w drogę rozprawiać począł. I to też była sprawa niemała. W Warszawie się z lada jakim dworem Radziwiłł pokazać nie mógł, tym bardziej, że rywalizował z hetmanem.
Wojska wiele nabierać nie chciał, a co przedniejszy poczet musiał mieć z sobą. Dalej szli urzędnicy znaczniejsi dworu, służba, czeladź, hajducy, kuchnie, konie, na ostatek i z powozami nie wiedzieć co robić było, gdyż odwilż wątpliwym czyniła, czy do Warszawy na gryndżach się dostać będzie można, więc na wypadek i koła, i powozy iść musiały.
Teraz zawczasu już trzeba było przodem słać część ludzi dla zapewnienia popasów i noclegów, gdyż zimą obozować pod namiotami, jak się trafiało w lecie, nie było sposobu.
Dnia tego książę tylko że się po obiedzie zdrzemnął nieco, zresztą cały czas miał zajęty. Ciągle ktoś zawołany przychodził, instrukcje odbierał, oddalał się i zawracano go znowu. Nad wieczór książę, nie wytrzymawszy, do sanek zaprzęgać kazał, choć odwilż już była, i postanowił pojechać sam obejrzeć ów tabor za miastem, który nazajutrz do Warszawy miał wyruszyć.
Widok to był rzeczywiście ciekawy a osobliwy. Ogromną przestrzeń pod laskiem sosnowym zajmowały naprędce

167