Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

— Hej! hej! — zamruczał podłowczy — jak ono jest, to jest, nie dziwuj się, żem zdumiony był zobaczywszy cię, a zamiast ci być z serca rad, ledwiem się nie zasmucił. Źleś zrobił, żeś przyjechał, źle — tyle ci tylko powiem. Trochę się było zapomniało tego, o czym potrzeba było zapomnieć... a tu w ogień leziesz znowu!
Uderzył kubkiem po stole. Damazy w ogień patrzał zadumany.
— Wszystko to ja wiem, co ty mi prawisz — odparł tęskno — mówiłem to sobie sto razy — nie pomogło. Co człowiekowi przeznaczonym, nie minie!
I zebrawszy się na męstwo, Damazy dodał rezolutnie:
— Mów otwarcie! nie szczędź mnie. Złego się czegoś mam dowiedzieć: niech wiem.
— No, to wiedz, ino ci to powiem — odezwał się podłowczy — nie miałeś tu po co jechać. Maszli rozum, nie popasaj długo, nie pytaj więcej i nie oglądaj się — na koń siadaj, a jedź, czy do Nieświeża, czy do Wilna, staraj się służby. Tu nie masz co robić.
Wstał powiedziawszy to i po izbie chodzić zaczął. Damazy, blady jak ściana, oczyma za nim wodził.
— No, to niechże choć wiem, za co mnie ten los ma spotkać — rzekł głosem złamanym.
— Nie pytaj — odparł podłowczy.
— Poszła za mąż? — odezwał się Damazy.
— Gorzej, gorzej! — zawołał Marcjan i siadł naprzeciw brata.
Ten już i pytać nie umiał.
— Matka wszystkiemu winna — mówił podłowczy — ona nic. Najnieszczęśliwsza jest. Znałeś starą Zaborską, jaką całe życie była, taką i pod siwym włosem została. Kiedyś do Lunewilu jechał, siedziały naówczas z Faustysią we dworku na Wólce, który im tanio policzono. Moż-

15