Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

uklecone zagrody, często kołami otoczone, sieciami dla większego bezpieczeństwa opasane.
Wozów i sań, przygotowanych do przewożenia klatek ze zwierzem, stało jakich paręset powyprzęganych, około których chłopi z dóbr spędzeni, leśnicy, stróże przy porozpalanych ogniskach obozowali. Krzyk i wrzawa a zamęt panował tu wielki. Butrym z pomocnikami konno objeżdżał ciągle dokoła, rozkazy wydając.
W pośrodku, nieforemne, pozbijane z drągów, z łat, pookuwane żelaznymi klamrami, stały różnej wielkości klatki ze zwierzem. W nich niedźwiedzie po dwu i po jednemu, łosie, sarny, kozły, wilki, lisy, a na ostatek i biedne zające, których na seciny liczono.
Rozmaite głosy i ryczenia dochodziły stąd, a psy łowieckie, których też liczba niemała szła ze zwierzem, wyły i szczekały.
Mniej oswojone z tym widokiem konie pierzchały, rzucały się i napędzić ich bliżej nie było podobna. Sam książę nawet dojechać do zagrody nie mógł, wysiadł przed nią, a że błoto już było, tarcice mu położyć musiano, aby się bliżej przypatrzył.
Znawca zwierza niepospolity, stary, namiętny myśliwiec, chorąży przypatrywał się i uśmiechał. „Na pewno — myślał — król podobnego polowania nigdy w życiu nie miał“. Same niedźwiedzie w takiej liczbie były osobliwością, którą tylko Radziwiłł mógł poczęstować, a były między nimi egzemplarze takiego wzrostu i tuszy, jakie rzadko kto oglądał.
Łosie też w ogromnych jak chaty kleciach majestatycznie wyglądały, choć stały ze łby spuszczonymi. Widok tego zwierza pocieszył i rozweselił księcia.
Zawołano Butryma.
— Masz dosyć koni? — zapytał książę — odwilż, jak na umyślną sekaturę dla mnie, się uwzięła. Zaczęło się na

168