Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/172

Ta strona została uwierzytelniona.

Matka dziwiła się, widząc ją nawet uśmiechającą się, a niepokoiła się tym, iż książę, niezmiernie do późna zawsze zajęty, nawet się do nich nie dowiadywał. Gniewało ją to, że mógł wyjechać, nie widząc się, i nie pożegnać Faustysi; obawiała się, czy ona przez intrygi jakie łaski księcia nie straciła. W istocie chorąży zbyt był utrapiony, zmęczony i od rana do wieczora zajęty, aby mógł o odwiedzeniu Faustysi pomyśleć.
Co dzień się wybierał do „perełki“, a zawsze mu czasu brakło i siły. Tej zaś do podróży i na pobyt w Warszawie dosyć potrzebował.
Gdy godzina spóźniona już mu nie pozwalała odbyć przechadzki korytarzami, posyłał hajduka do Zaborskiej, życząc dobrej nocy i obiecując się na jutro.
Dzień ten nadszedł nareszcie, a Faustysia, której matka się kazała ubrać jak najstaranniej, mniej się dnia tego opierała, nie płakała wcale. Cieszyło ją to, że chorąży wyjeżdżał, że przez czas jakiś swobodną być miała.
Damazy, który znalazł sposobność przesłania jej bileciku przez handlarkę, do zamku coś dla księżny przynoszącą — oznajmił jej, że wszelkie przygotowania do ucieczki były porobione i po wyjeździe księcia dzień miał być wyznaczony, którego Faustysia przez drzwi wychodzące na wały, wyjść do niego przyrzekła.
Z trudnością wielką klucz do drzwi tych miała już w ręku, odkradłszy go matce a w miejsce jego położywszy inny.
Damazy za miastem trzymał już kupionych parę koni dzielnych, sanie i bryczkę, na wszelki wypadek. Co do kierunku drogi, i ten już był obmyślany. Byle dostać się do lasu, w którym mnóstwo drożyn, porobionych przez wywożących drzewo, krzyżowało się — wszelki ślad ginął. Ta sama droga, którą jeździł do Chrzanówki Butrym, zdawała mu się najstosowniejszą i najbezpieczniejszą,

170