Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.

Nim się to wszystko ruszyło, nim na gościńcu szereg fur i porządek się ustanowił, było już około południa. Butrym jak nieprzytomny, ochrypły, ledwie się na koniu trzymał, lecz ani na chwilę taboru swojego opuścić nie mógł.
Na ostatek wozy z żywnością dla ludzi i zwierza opuściły plac i pociągnęły za innymi. Butrym ze swą komendą był na gościńcu do Warszawy.
Ponieważ od rana, oprócz kieliszka wódki, nic w ustach nie miał, wyprzedził więc trochę ciągnące powoli fury, aby w bliskiej karczemce cokolwiek się pokrzepić tym, co zabrał do torby podróżnej. Jakież było zdziwienie jego, gdy tu postrzegł oczekującego nań brata!
— Człowiecze! co ty najlepszego robisz! — zawołał zrozpaczony — na co się ty narażasz?
Damazy śmiał się pogardliwie, jak zawsze.
— Któż nas tu ma szpiegować i wydać? — rzekł. — Daj pokój temu. Chciałem cię uścisnąć. Wiesz, że nie jestem tchórzem, no ale w bożej mocy wszystko. Choć się tego nie spodziewam, w ręce im wpaść mogę. Chciałem cię uścisnąć — powtórzył zarzucając bratu ręce na szyję. — Jeżeli mnie wezmą — nie zobaczymy się więcej.
Marcjan stał chwilę, przejęty cały.
— Niech Bóg uchowa — zawołał — niech Bóg odwróci, mój kochany Damazy! Najrozumniej byłoby wcale się nie porywać na to, ale gdyby srogi los dał cię w ich ręce, czy myślisz, że ja bym cię porzucił tak i opuścił?
Uścisnęli się znowu.
— Żony ni dzieci nie mam — dodał Marcjan. — Prawda, nie pochwalam tego, co ty na upartego, przeciwko pięciu zmysłom, chcesz przedsiębrać. Wydaje mi się to szalonym — ale, broń Boże nieszczęścia — dam głowę za ciebie. Jest nas dwu na świecie.

172