Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/175

Ta strona została uwierzytelniona.

Damazy teraz był poruszony do wnętrzności — milczał — ścisnął rękę brata i nie odpowiedział nic.
W milczeniu napili się wódki. Tabor nie nadciągał jeszcze.
— Bóg łaskaw — począł Damazy — tak bardzo o moje szaleństwo nie potrzebujesz się obawiać. Gdyby o mnie jednego szło, zuchwalszym bym był, ale tu idzie i o tę nie-szczęśliwą dziewczynę. Więc tak zarządzę, że oni, gdyby i diabłów na posługach mieli, ująć nas nie będą mogli.
— No, a potemże — dokąd? — spytał Marcjan.
Ręką zamachnął Damazy.
— W świat! — rzekł — rozumie się, na Litwę, bo u mnie ona światem. Czybyśmy już tam kąta nie znaleźli, gdzieby szpony Radziwiłłowskie nie sięgały?
I wnet, odwracając rozmowę tę, Damazy zagadnął brata o jego biedę i wszystkie kłopoty, jakich doznać miał w ciągnieniu po błocie z tym taborem do Warszawy.
Marcjan był dobrej myśli.
Ponieważ jeden z ludzi nadbiegł z czymś konno, bracia się żywo pożegnali. Marcjan, ściskając brata, raz jeszcze mu szepnął do ucha:
— Pamiętaj — zgubisz ty siebie, to i mnie razem, bo ja za ciebie stanę i nie ustąpię.
Po wyjściu taboru, o którego pochodzie chorąży kazał sobie donosić posłańcami umyślnymi z noclegów, na zamku gotowano się do podróży także. Ogromny dziedziniec zamkowy cały był zapchany powozami, furgonami, brykami, które dzień i noc ładowano. Tu także jarmark był i wrzawa, bo i oręż ozdobniejszy dla pocztu, który towarzyszył księciu, i szaty, i wszystko, czego ludzie i pan potrzebować mogli, zabierać z sobą musiano.
A chorąży występować chciał po radziwiłłowsku. Szła i kasa osobno na kutym wozie, bo Warszawa niemało kosztować miała.

173