Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/176

Ta strona została uwierzytelniona.

W wigilię wyjazdu na ostatek książę przypomniał sobie „perełkę“ i bardzo mu się do niej tęskno zrobiło. Zaledwie się zbył księdza biskupa Ptolemaidy, gdy hajduka zawołać kazał i zamruczał:
— Do Zaborskich!
Tu go się po trosze spodziewano, a stara była bardzo niespokojna, co miało znaczyć, że córkę jej tak zaniedbał. Gdy Sawery dał znać naprędce, iż książę pan idzie, uwinęła się Zaborska, napędziła córkę, zapaliła świece, po-stawiła krzesło i ekranik, a że chorąży się wlókł powoli, pośpieszyła jeszcze do progu na spotkanie.
— Już myślałam, że nasz pan i król o nas biednych sierotach zapomniał — odezwała się całując zbrzękłą jego rękę.
— Gdzie zaś — odparł chorąży, zasapany chodem — na mojej głowie teraz tyle, że ona pęka. A pokoju mi nie dają ani dniem, ani nocą.
Faustysia czekała wystrojona, stojąc przy kanapie. Książę zobaczywszy ją, z twarzą rozjaśnioną, zamiast według zwyczaju do krzesła, kazał się wprost posadzić na kanapie, aby rękę jej, którą matka musiała podać mu, pochwycić i do ust z głośnym pocałunkiem przycisnąć.
— Śliczności ty jakieś! — odezwał się głosem trochę drżącym — a tom ja cię wieki chyba już nie oglądał i tak-em się zatęsknił!
Faustyna słuchała z oczyma spuszczonymi.
— Perełko ty moja — ciągnął dalej — jakże to będzie, gdy ja pojadę? Tyle czasu, tyle czasu, a w duszy niepokój mieć będę wielki, bom zazdrosny.
Zaborska, która jeszcze nie wyszła była do drugiego pokoju, przerwała księciu:
— A! niech nasz pan jaśnie oświecony spokojny będzie, tu dusza żywa nie zajrzy. Zamkniemy się jak w klasztorze.

174