Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/178

Ta strona została uwierzytelniona.

— A! a! widzisz! — poruszając się i palec do góry podnosząc począł chorąży do Zaborskiej. — Dziewczyna ma rozum! Co tu począć?
Sparł się obiema rękami na kanapie, głowę zwiesił — i zadumał się głęboko.
Nie obrachowała skutku swojego wystąpienia przeciwko Wolskiemu nieopatrzna Faustyna!
Stało się to, czego nikt na świecie przewidywać nie mógł, co się zdawało do wiary niepodobnym.
Po namyśle długim chorąży nagle głowę zadarł do góry, tak że wszystkie obwisłe jej podbródki wystąpiły na jaw w całej okazałości, usta otworzył szeroko i podniesionym głosem mówić począł, jakby sam z sobą się ucierając.
— Czemu nie? dlaczegoby to nie miało być? Albo mi to nie wolno służby niewieściej mieć? Bryka kryta, cztery, bodaj sześć koni, jedna dziewka do usługi, stary woźnica i pacholik...
Obrócił się do Zaborskiej:
— Słyszysz? — zawołał — żeby mi na jutro wszystko do drogi było gotowe. Jedziecie ze mną do Warszawy.
I ręką uderzył w stół, widząc przerażenie Faustysi i osłupienie matki.
Sic volo, sic jubeo! Musi tak być, jak postanowiłem. Jedziecie ze mną do Warszawy.
— Mości książę a panie — ośmieliła się wtrącić Zaborska — ale...
— Żadnego ale. Noc starczy na wybór w drogę, a w podróży będziecie spały. Mnie bielizny nie stanie komu pilnować tam.
Obejrzał się ku Faustysi, która prawie płakać zaczęła.

176