Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

miąc, biedne dziewczę ani myślało o wybraniu się w podróż tę nieszczęsną.
Zaborska też nierychło się namyśliła, że potrzeba było śpiesznie kufry, suknie i bieliznę pakować, aby do jutra wszystko było gotowe. Dla niej podróż ta, po rozmyśle, wcale się już ani straconą nie wydawała, ani szkodliwą jej interesom. Warszawa jej się uśmiechała, a stanowisko, jakie miały przy dworze zajmować, nie było jej przykrym, owszem, pysznić się nim była gotową.
„Ludzie Faustysię zobaczą! i to nie szkodzi! — mówiła w duchu. — Dobry Wolski, ale jak się lepszy trafi? czemu nie? Co Warszawa, to nie Biała!“
Któż wie? Może stara pomyślała i o sobie, że między różnymi ludźmi starymi i młodymi ktoś się i dla niej znaleźć może.
Nazajutrz Faustysia z oczami zasłoniętymi, aby jej spłakanych powiek widać nie było, siadała do bryki z matką, a do dnia, zanim wyruszono, Wolski przybiegł do księcia, namyśliwszy się, i prosił go, niemal zuchwale, o uwolnienie ze służby.
— Sfiksowałeś czy co? — krzyknął chorąży.
— Mości książę, jaśnie oświecony panie — z wyrazem boleści w głosie odparł Wolski — kiedy postradałem zaufanie księcia i pana, to cóż mam wisieć tu niepotrzebnie? Ja łowczym się zowię, a Butrym przed królem będzie paradował, jakbym ja niezdatnym do niczego był: to już lepiej — ginąć.
Chorąży popatrzył nań bacznie i głową pokiwał.
— No, to jedź i ty do Warszawy — odezwał się — ale jak mi się co na waszeci okaże...
I Wolski, triumfujący, osobnym wozikiem ruszył za książęcym taborem.
Zaledwie się z miasta wytoczył długi szereg zaprzęgów, bryk, furgonów i konnicy asystującej chorążemu,

179