Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.

żołnierze sascy, konnica polska, różne pułki nadworne, dworzan mnóstwo na koniach, powozy, ciżba pieszych ciasne zapychały uliczki.
Tu już mróz niewiele pomagał, bo rozmieszane błoto ze śniegiem niełatwo mu się ująć dawało. Około zamku i Pałacu Saskiego szczególniej dużo było żołnierza obojga autoramentu, powozów i koni. Ruch wszędzie panował wielki, a że przybywali ciągle jeszcze panowie z pocztami, Damazy wpadłszy w ten tłok i wrzawę zmiarkował, że nie miał po co się cisnąć do miasta, kędy nikogo znaleźć i z nikim zobaczyć się nie mógł. Ciekawość była zresztą zaspokojona. Miał się już, zniecierpliwiony, potłuczony, obłocony, wycofać na powrót, przeklinając ochotę swą niewczesną dostania się do miasta, gdy spostrzegł konno jadącego i walczącego nahajką z falami ściśniętego tłumu towarzysza swego z Lunewilu, niejakiego Bohuszewicza, przyjaciela od serca, o którym nie wiedział nawet, że także służbę króla Stanisława opuścił ani co tu mógł robić.
Nie mylił się jednak, gdyż Bohuszewicz tuż z koniem się parł przebojem, a krzyczał na głos, klnąc: — z drogi!
Było mu imię Karol; więc ani się sam spodział Damazy, jak na niego zawołał: — Karolku!
Ten głowę odwrócił ku niemu, zdumiony, nie postrzegłszy, kto go woła, bo się spodziewał konno ujrzeć kogoś — a głos szedł z dołu i od tłumu. Stanął szukając oczyma.
Butrym już przy nim był i rękę na szyi konia położył.
— Co ty tu robisz?
— A ty?
Damazy nie myślał się przyznać do tego, co go po świecie pędzało.
— Szukam sobie służby — rzekł.
— Jam ją już znalazł — śmiejąc się odparł Bohuszewicz.

189