Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/192

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pilno ci? dokąd jedziesz — posłany czy po własnej woli? — pytał Butrym.
— Nie pilno mi, do roboty nie mam nic — chcesz ze mną — rad ci będę — zawołał Bohuszewicz. — Wiszę do czasu przy podkanclerzym Sapieże, ale ten beze mnie dosyć ludzi ma, jam tylko do parady potrzebny. Przy koniu moim się trzymaj: wybierzemy się za Krakowską Bramę, a tam i dwór zaraz, w którym ciepłą izbę mamy we dwu, z dobrym towarzyszem.
Ruszyli tedy: Bohuszewicz wywijając nahajką, Butrym konia się trzymając. W bramie mało że ich nie uduszono, ale Karolek zwijał się z nahajką na prawo i lewo, tak że niejednemu się nią dostało, i na szerokie błoto wypłynęli znowu, w którym do wyboru mieli między kałużami wodnistymi, a zgęstniałymi brudy.
Zeskoczył wreszcie z konia Bohuszewicz i do izby przyjaciela wprowadził. Uściskali się tu dopiero, zarzucając pytaniami.
Karol tęsknił za Lunewilem i przyznał się, że nie po dobrej woli go opuścił, ale musiał stamtąd precz iść, dla jakiejś przygody, w której niewiasta udział miała.
— Wszyscy my przez te baby giniemy! — dodał w końcu.
Przyznać się do tego nie chciał Damazy, że i on toż samo jarzmo miał na karku; a Bohuszewicz, wyrozumiawszy, że mu się jaśniej tłumaczyć nie chce z położenia swojego, na odkrycie tajemnicy nie nastawał.
Wyszły na plac lunewilskie wspomnienia i dobry król, którego obaj kochali.
Nie mógł tego ukryć przed przyjacielem Damazy, iż do brata jeździł, dowiadywać w te strony, kędy obaj młody wiek spędzili; że w Białej był i o chorążego wyprawie do Warszawy wiedział, jako też o sławnych łowach, które się tu przygotowywały.

190