Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.

spowiadać z tego będę musiał. Uczyniłem się jej powinowatym, pochlebiałem babie bezwstydnie. Przecież córki mi pokazać nie chciała, aż przypadek zrządził, że wyjść musiała — a jam manewrował tak zręcznie, żem jej naprzód do ucha imię twe powiedział, potem rożek papieru ukazał, na ostatek i list oddał.
Wyszła z nim zaraz, zarumieniwszy się jak piwonia. Jam starą zagadywał, wyczekując, czy odpowiedzi nie da, ale pisma mi nie powierzyła żadnego. Tylko, gdy matkę odwołano na chwilę, powiedziała mi:
— Podziękuj mu pan i niech Bóg nami się opiekuje!
Byłbym jej oświadczył, że ja choć narzędziem bożym do tej opieki rad bym zostać, ale matka, niespokojna, powróciła.
Damazy, gdyby na koniach nie siedzieli, rzuciłby się na szyję przyjacielowi; a potem pytać a nękać zaczął, jak Faustysia wygląda i czy bardzo zrozpaczoną ją znalazł.
— Wyszła jakby zagniewana — rzekł Bohuszewicz — na mnie nawet i spojrzeć nie raczyła, ale twarz jej się zupełnie odmieniła, gdym list oddał. Ani jej było poznać. Na matunię, gdy wspomnę, ciarki po mnie chodzą.
— Teraz, ponieważ we dworze byłeś i wiesz, gdzie mieszkają — rzekł Butrym — musisz mi okna ich ukazać.
Nie była to rzecz łatwa dla Bohuszewicza, który we środku tylko trafiłby do mieszkania Zaborskich, ale na zewnątrz okien nie był pewnym — przecież, na chybił trafił, chociaż ścianę mógł oznaczyć.
Odprowadziwszy Karola, którego pomoc i nadal zamówił sobie Damazy, spokojniejszy do kowala powrócił, a o zmroku powlókł się jeszcze okien tych szukać, w których spodziewał się ujrzeć Faustysię, rachując już, jak by przez nie nocą wykraść się mogła.
Ponieważ mrok już padał, a wewnątrz światła zapalono, okiennice zaś jeszcze pozamykane nie były, Dama-

193