— A z Zaborskimi co się dzieje? — zapytał z wyrzutem — nic nie wiem. Żadnego raportu nie mam.
— Zostały na Pradze — odparł Wolski — cóż się im ma stać?
— Ale dozór, dozór powinien być, bo tu hałastry dosyć i licho jakie może być.
— A po co im książę kazał jechać za sobą?
Już rozdrażniony, chorąży zamachnął się ręką, jakby policzkiem chciał zapłacić Wolskiemu, który go uniknął i wcale się tym nie zmieszał. Pilno mu było biec Butryma upokorzyć.
— Jaśnie oświecony panie, a jeżeli z tym Butrymem przyjdzie do jakiej kolizji? — zapytał.
— To twoja rzecz; ja o niczym wiedzieć nie chcę. Jedno ci powtarzam: będzie co chybionego — głową mi zapłacisz. Naparłeś się komendy: dawaj sobie radę...
Było to pełnomocnictwo in optima forma; Wolski do nóg się pokłonił, bo pokorę książę lubił, pocałował w kolana i — zniknął.
Koń stał gotowy w podwórzu pałacowym. Natychmiast dosiadł go Wolski i puścił się wyciągniętym kłusem na Pole Ujazdowskie.
Z rana już tam cały tabor pod wodzą Butryma nadciągnął. Z dala tę całą przestrzeń nad Wisłą, na jaką milę, opasaną widać było parkanami i płótnami naprędce wzniesionymi.
Cieśle pracowali nad dokończeniem altany dla króla i amfiteatrów dla widzów. Oprócz tego mnogi lud wiózł i sadził z lasów pobrane sosny i jodełki, które wbijano w ziemię, aby niby las reprezentowały. Jak mrowie krzątali się robotnicy z pośpiechem wielkim, napędzani przez dozorców, których głosy się rozlegały. W końcu placu właśnie Butrym klatki ze zwierzem z wozów zdejmować
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/202
Ta strona została uwierzytelniona.
200