Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/205

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie ma chyba sprawiedliwości na świecie — wołał wyjeżdżając za bramę i myśląc, dokąd się uda.
Zdawało mu się, że powinnością jego było jechać do księcia i jeżeli nie poskarżyć, bo to już na nic się przydać nie mogło, to przynajmniej żal swój wylać. Ale nie wiedział, z rana przybywszy, gdzie szukać chorążego, a na placu dozorcy fałszywie mu donieśli, że miał stać na Pradze we dworze hetmana Branickiego.
Udał się więc wprost na Pragę. Przez drogę gniew jeszcze taki nim miotał, że nie widział i nie słyszał, co się wkoło niego działo. Konia popędzał, na tłum nie zważał, niejednego potrącił, niejeden go popchnął i połajał; ale co go teraz obchodzić mogło!
Nagle z zemstą w sercu znaleźć się na bruku — największy to hart duszy złamie. Zjeżdżał z mostu rozglądając się, gdzieby ten dwór Branickich znaleźć, gdy, oczom nie wierząc, naprzeciw siebie ujrzał jadącego z drugim mężczyzną brata.
Damazy, rękę do góry wyciągnąwszy, głośno go witał, lecz po twarzy poznawszy, że Marcjana musiało coś spotkać nadzwyczajnego, zaraz radość tę pohamował. Zbliżyli się do siebie.
— To towarzysz mój z Lunewilu, Bohuszewicz Karol — odezwał się Damazy. — A ty, jakżeś swój tabor mógł opuścić?
— Trudno ci odpowiedzieć — zdobywając się na spokój odparł Marcjan. — Okazało się, żem ja głupi dał się wywieść w pole; życia i zdrowia nie lutując, męczyłem się usługując księciu do takiej imprezy, że jej ludzie patrząc na nią wierzyć nie chcieli. Ledwiem przybył na miejsce, wpadł ten łajdak Wolski odbierając mi komendę, jakoby z rozkazu księcia. Przemówiliśmy się brzydko. Pojechałem precz, ze służby kwitując.
Damazy słuchał zdziwiony.

203