Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/206

Ta strona została uwierzytelniona.

— Strzelił jeszcze do mnie na odjezdnym z pistoletu — dodał Marcjan — ale mu spaliło! Muszę do księcia jechać! książę na Pradze.
— Gdzie tam! w pałacu hetmana w Warszawie — rzekł Damazy — ale po cóż do niego? On a Wolski to przecież jedna myśl i ręka. Darmo będziesz gębę studził i grzbiet naginał: kiedyś porzucił niewolę, nie ma co do niej powracać.
Stał zamyślony Marcjan.
— Wiecie co? — wtrącił Bohuszewicz. — Jest o czym gadać i radzić; u Damazego alkierz taki, że we trzech jak śledzie w beczce będziemy się dusili: jedźcie do mnie.
Spojrzeli po sobie. Marcjan milcząco przyzwolił, nie miał co lepszego do roboty. Ze skargą do chorążego zawsze czas było, a on sam teraz już rozmyślał, że ona się na nic nie przyda, chybaby księcia jeszcze sobie więcej narazić.
— Aleś ty raz w życiu miał rozum, widzę — odezwał się do Damazego — boś do Warszawy ściągnął pewnie szukać służby.
Uśmiechnął się Damazy.
— Nie domyślasz się — rzekł — że książę przez zazdrość Zaborskim za sobą jechać kazał, a jam za nimi pociągnął. W podróży i tu na miejscu może się zręczność lepsza nadarzy porwać dziewczynę.
Wskazał na Bohuszewicza.
— Oto mój sprzymierzeniec!
— Masz ich teraz dwóch — dodał Marcjan — boć i ja robić nie mam co, a zemścić się nad nimi miło by mi było.
Podskoczył aż na koniu Damazy.
— Opatrzność boska! — zawołał. — Dobra nasza! Z tobą, z Karolkiem, gdybyśmy we trzech nie podołali temu, nic byśmy niewarci byli. Bohuszewicz już w for-

204