Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/208

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bój się Boga! człowiecze! — przerwał pod koniec szambelan — ale cóżeś ty sobie nawarzył? Wiesz, co Wolski u księcia znaczy?
— Cóżem miał począć?
— Akomodować się! — dodał szambelan. — Nie zrywając zupełnie mógłbyś mieć nadzieję jakiegoś zwrotu i rekuperacji, a teraz...
— Gdybyś pan szambelan raczył nic więcej, jak księciu to przedłożyć? — rzekł Butrym.
— Ale co to pomoże?
Naleganiom Butryma czyniąc zadość, poszedł szambelan do chorążego, a że politykował przybierając się do powiedzenia tej nowiny, godzinę czasu musiał czekać Marcjan, nim powrócił. Z twarzy mu znać było, że nic dobrego nie przyniósł.
— Cóż książę?
— Zamruczał pod nosem: „Fumy! fumy! Nie chce słuchać... niech idzie precz“.
— Gniewał się bardzo?
— Nie, przyjął to, jakby był przygotowanym — rzekł Kaszyc. — Nie trzeba go więcej drażnić, a gdy łowy królewskie szczęśliwie się odbędą, ktoś przemówi za waćpanem i — złagodzimy to.
— Dziękuję bardzo — odparł Butrym — ja już do służby księcia chorążego nie wrócę, a z Wolskim rozprawię się kiedyś, nie tak jak szlachcic z szlachcicem, ale jak mu się należy. — Szambelan za rękę go pochwycił.
— Daj pokój! chceszli być cały! Znasz księcia. Ręce długie ma.
To mówiąc szambelan z miną pełną współczucia pożegnał Butryma, a sam do chorążego powrócił. Był mu w istocie potrzebnym, bo miał właśnie gościa, z którym sobie rady dać nie umiał.

206