Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/221

Ta strona została uwierzytelniona.

Godzinę trwała ta narada u pani Gilles, po czym Francuzka wszystkich oddaliła śmiejąc się, a Damazemu tylko kazała pozostać, szepnąwszy mu do ucha, aby poczekał, a ona Faustysię przyprowadzi.
— Złota kobieta! — wołali wszyscy z uwielbieniem dla niestrudzonej wdówki.
Damazy niedługo oczekiwał; Faustysia zarumieniona przybiegła, a gdy ją stęskniony zobaczył, słowa mu w ustach zabrakło.
Rękę jej pochwyciwszy przywrzał do niej ustami — Faustysi na łzy się zebrało.
— Królowo moja — rzekł wreszcie — Bóg na nas łaskaw, nawet nieszczęście się obróciło na dobre.
— A! nie wszystko jeszcze skończone — tęskno westchnęło dzewczę — mamy dopiero obietnice i nadzieje.
— Które się ziścić muszą — dodał Damazy — miejcie tylko ufność we mnie.
— Widzicie, że ją całą mam, kiedy się wam powierzam — odparła Faustyna spoglądając na niego — ale jak tylko trafim na kościół i księdza...
— Weźmiemy ślub, aniele mój — zawołał Damazy. — Dwóch świadków zabierzemy z sobą, bo brat mój i Bohuszewicz towarzyszyć nam obiecują.
Faustysia spojrzała weselej.
— A! gdyby dzień ten nadszedł prędzej — odezwała się. — Trwoga mnie jakaś porywa; boję się wszystkiego.
— Nigdy się nam pomyślniej nie wiodło.
— Uciekać, uciekać! daleko! daleko! — zawołało dziewczę. — Ten stary ma siłę wielką, ma wojsko, ma sługi, zauszników, pomocników, a nas — dwoje na świecie.
— I Pan Bóg nad nami! — z głęboką wiarą zawołał Damazy. — Wierzaj mi, królowo moja, gdyby mi się sto razy nie powiodło nawet, pókim żyw, powrócę, poświęcę

219