państwa, a w Warszawie upilnować trudno. Kazał mi natychmiast jejmość z córką wyprawić do Białej.
Krzyk matki, Faustysi i pani Gilles przerwał mu mowę.
Wolskiemu nie mogło nic milszym być nad zrobienie przykrości Faustysi, która nim gardziła. Śmiał się.
— Proszę się wybierać, bo ja stąd się nie ruszę, aż będziecie w bryczce siedziały, a czasu nie mam.
Zaborska ręce nad głową załamała.
— Słyszana to rzecz! Jak Boga kocham. Ja lecę do księcia. To nie może być!
— Książę na obiedzie u króla, a ja nie puszczę stąd krokiem, tylko na brykę.
Gilles w pierwszej chwili miała na myśli pochwycić za rękę Faustysię i z nią razem uchodzić, ale nie było kędy. Dom dokoła otaczali kozacy.
— Nie ma co sumentować — rzekł Wolski — albo się jejmość pakuj, lub ją bez tłumoków na brykę wsadzę.
Faustysia do pokoiku swego wbiegłszy padła na łóżko i płakała.
Ale co tu było począć? Słuchać musiały.
— To nic, to nic — szeptała jej na ucho Gilles — ja natychmiast dam znać Butrymom, na drodze was odbić mogą. Jedźcie. Już musieli coś zwąchać.
Stara Zaborska, na próżno chcąc Wolskiego ubłagać, który swoje powtarzał i naglił, w końcu z rozpaczy pobiegła rzeczy do kufrów i tłumoków rzucać. Łowczy, chcąc przyśpieszyć pakowanie, zawołał na sługę, sprowadził dwóch czeladzi, patrzał nieustannie na zegarek i powtarzał:
— Nic nie pomoże. Rozkaz księcia! Nie ma rady. Jechać trzeba. Niechaj pani za to Butrymom podziękuje.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/233
Ta strona została uwierzytelniona.
231