Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/237

Ta strona została uwierzytelniona.

glądał uczony regimentarz, czekał, aby tu przyjąć najjaśniejszego pana.
Chorąży pomimo nóg obrzękłych kazał się na koń wsadzić i miał też trąbkę przez plecy dla dawania znaków, kołpak sobolowy z kitą diamentową, delię zieloną, a spodem ubranie aksamitne majowego koloru.
Galerie dla widzów wystawione od dawna były przepełnione, tak że się obawiać musiano, czy ciężar ten utrzymają, a poza ogrodzeniem, na rzeczce, dokoła tysiące ludu cisnęło się patrzeć na to osobliwsze widowisko. Dzień, choć niezbyt jasny, sprzyjał zabawie, ani mrozu bowiem, ani wiatru wielkiego nie było.
Co miała Warszawa i okolica znakomitszego, zamożniejszego, zbiegło się tu wszystko, a i z dalszych stron napłynęło szlachty; ale mało wybranych dopuścić miano do królewskiej altany.
O godzinie naznaczonej ukazały się myśliwskie ekwipaże królewskie: król z synem po łowiecku ubrani, Brühl stary i młody, kilkunastu grafów i baronów saskich, dwór polski. Chorąży, szczęśliwy, że się tej godziny doczekał, witał — i bito z moździerzy.
Zapalony myśliwiec, król, pozdrowiwszy gospodarza, oczyma pożerał ów las, przygotowania całe, i choć miał wiadomości o wielkich księcia staraniach około tych łowów, oczom prawie wierzyć nie chciał, tak się to pięknie i wspaniale wydawało.
Twarz jego, rumiana, pełna, gdy dobrej myśli bywał, flegmatycznie się uśmiechająca z powagą pańską, dnia tego szczególniejszą jaśniała gorączką myśliwską. Na innych panów obliczach ciekawość też i humory wesołe widać było. Chorąży czuł się prawdziwym tego dnia solenizantem. Miał okazać tu całą swą magnata potęgę, dla którego nic nie było niepodobieństwem: las posadzić, dzikiego zwierza zmusić, aby służył mu do zabawy, prze-

235