Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.

nieść litewską puszczę pod Warszawę. Opisywać tych łowów nie będziemy. Na dany znak wypuszczano koleją wystraszonego, wygłodzonego, oszalałego zwierza, który w początkach cofał się i iść nie chciał, potem gnany i szarpany przez psy, wpadał we wściekłość, bronił się rozpaczliwie.
Pod altaną znaleźli się jeszcze starego obyczaju i siły ludzie, którzy na niedźwiedzie z oszczepami się rzucali. Król nieustannie z podawanej mu i nabijanej broni strzelał, nie spoczywając, każdy swój trafny strzał witając śmiechem, gdy inni oklaskami i okrzykami go pozdrawiali.
Przyznać to musiał Augustowi III nawet niechętny, że strzelał doskonale, nie chybiał prawie, a był nienasycony.
Widok zwierza wprawiał go w gorączkę, a gdy się pokazały łosie i razem puszczono wygłodzone wilki, które się na nie rzucały pod samą altanę, na ludzi nie zważając — król i do łosiów, i do wilków razem strzelał, śmiał się, a podskakiwał radośnie. Spoglądał na Brühla, który i wspaniałość Radziwiłłowską, i zręczność pańską — w ekstazie admirował.
Popisywał się i nowokreowany książę kurlandzki, który mało co mniej od ojca był zręcznym, bo w tej rodzinie nie znaleźć było jednego mężczyzny nie mającego we krwi łowieckiej tej namiętności. Młody Brühl strzelał także doskonale, a z polskich panów wielu dawało strzały do zadziwienia trafne, nie wprzódy jednak, aż zwierz spod królewskiego umknął strzału.
Na przemiany chorąży, zapytując króla, czego by sobie życzył, dawał Wolskiemu znaki, niedaleko altany stojącemu, ten trąbił według umówionego hasła i zwierz przychodził na zawołanie, grubszy i mniejszy, bo oprócz

236