Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/239

Ta strona została uwierzytelniona.

łosi — niedźwiedzików, sarn, wilków i lisów mnóstwo było. Nie wyszło nic żywym spod altany i dalej od ustawionych rzędem strzelców.
Na chwilę zaledwie spocząwszy i przyjmując kielich wina starego węgierskiego, który mu podawano, król usta ocierał i gorączkowo strzelbę znowu brał do rąk, uśmiechając się, pytając chorążego: — Jest jeszcze zwierzyna?
Było jej tyle, że po pięciu godzinach nieustannego strzelania i ucierania się z nią na ostatek królowi ręce znużone opadły; chorąży zapewniał, choć pewno dla przechwałki, że jeszcze by się do czego strzelać znalazło.
Łowy ze wszech miar się powiodły — król był uradowany, wesół — pił za zdrowie chorążego, hetmana i całej rodziny Radziwiłłowskiej. Brühl prawił chorążemu komplimenta tak przesadzone, tak pochlebne, że staremu aż się policzki blade zarumieniły.
Matusewicz, usłużny, postarał się o to, aby i poezja była na tej uroczystości reprezentowaną. Rozrzucano drukowane wiersze polskie, niemieckie, francuskie i włoskie, sławiące gospodarza i ukoronowanego gościa.
Dołem altany, gdzie kosze z winem stały, a miecznik książę Karol z Pacem gospodarowali, nikt nie wyszedł trzeźwo. Spojono wszystkich do nogi. Jeden Brühl młody uszedł chroniąc się na wschodki.
Na ostatek, jak wszystko na świecie, i to polowanie się skończyło, a chorąży króla do wrót odprowadziwszy, gdy siadł do powozu, poczuł dopiero, że w głowie miał za dużo, a w nogach za mało. Szumiało górą, drętwiało dołem, znużenie było niewypowiedziane, lecz radość wszystko czyniła znośnym.
Przychodzili winszować i dziękować z kolei, sławiąc księcia, że dokazał tego, czego tylko on jeden na świecie mógł dokonać.

237