Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/240

Ta strona została uwierzytelniona.

Uśmiechnął się chorąży.
— Prawda? hę? — mruczał — prawda? pięknie było? Ut sic! po radziwiłłowsku, panie, po naszemu! Kiedy co robić, to tak, aby ludzie o czym gadać mieli.
Zaręczano księciu, iż potomne wieki będą o tych łowach pisały, że je historia na kartach swych rylcem nieśmiertelnym wyryje.
Tryumfował też Wolski, któremu od króla piękny podarek wręczono, a chorąży go poklepał po ramieniu.
— Masz szczęście! — rzekł mu — spisałeś się! Będę ci to pamiętał!
Butrymowie, którzy przed porwaniem Zaborskich wszystko już z panią Gilles obmyślili i upewnili się, iż nic chybić nie może, nie widzieli potrzeby zaglądać do dworu na Pradze, aby na siebie oka nie zwracać. Mieli też wiele do czynienia sposobiąc się do drogi. Bohuszewicz postarał się, aby konie rozstawne były; Damazy mocnej i nie trzęsącej bryczki dobierał. Marcjan w broń się zaopatrzył. Pani Gilles, choćby im była chciała dać znać, że wszystko nie przewidzianym sposobem spełzło na niczym, nie wiedziała, gdzie szukać; rozpaczała niemal.
Wybrała się parę razy na miasto, rozpytywała, dowiadywała się, ale nikt jej o Butrymach ani o Bohuszewiczu uwiadomić nie umiał, gdzie ich szukać trzeba było.
Na galerii mieli oznaczone miejsce, na którym Zaborskie i ona znajdować się miały, a na drodze wśród tłumu czekać na nie umówili się spiskowcy. Zrozpaczona pani Gilles, rano się ubrawszy, udała się na miejsce tak wcześnie, iż Butrymów jeszcze nie zastała.
Dopiero zasiadłszy już na ławce, spostrzegła ich zajmujących stanowisko, na którym oczekiwać mieli. Poczęła tedy chustką dawać znaki; lecz że się w tej stronie niczego nie spodziewali, zobaczyć ich nie mogli. W końcu,

238