Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/242

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja też tam jadę, choćby po to, aby moje węzełki zabrać stamtąd — odezwał się podłowczy — a wolę je teraz wziąć, dopóki chorąży z Wolskim nie powrócą.
Damazy pochwycił za rękę Bohuszewicza.
— Bóg ci zapłać za dobre serce i za gotowość do pomocy. W Białej my już sobie sami radzić musimy, a ciebie ciągnąć tam sumienia bym nie miał. Nim wy tu polowanie dokończycie, bodaj nas już w Warszawie nie będzie; ani ja, ani Marcjan nie mamy co robić, a patrzeć na te komedie ich — ochoty żadnej. Bywaj zdrów.
Uścisnęli się; Bohuszewicz z głową zwieszoną miejsca poszedł szukać.
Obaj Butrymowie, ani się więcej oglądając, natychmiast do bramy się zwrócili i gdy inni się tu wpraszali i cisnęli, oni jedni szli precz, nim się huczki i trzebienie rozpoczęło.
Konie, które ich ku Krakowowi wieźć miały, zwrócono na powrót do miasta. Siedzieli w początku na bryce bracia obok siebie, słowa nie mówiąc. Marcjanowi żał było tamtego, ale pocieszać nie umiał. Damazy też, choć mu się serce ścisnęło, już myślał, co ma dalej poczynać.
Potrzeba było wracać do dawnych kryjówek, na nowo oblegać zamek, podkradać się i sposobu szukać, jakby Faustynkę wykraść. Ale w pomoc przybywał Marcjan, na którego wiele mógł rachować brat, bo ten miał przyjaciół i znajomych we dworze, po lasach i między sługami Radziwiłłowskimi.
Godzili się na to od pierwszego słowa, iż z powrotem do Białej potrzeba było pośpieszać, aby księcia i Wolskiego wyprzedzić. Marcjan chciał tylko wkraść się do pałacu hetmana, aby od którego ze znajomych dostać języka, jak długo chorąży jeszcze w Warszawie zabawić może. Lecz dopóki trwało polowanie na polu pod Ujazdowem,

240