Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/245

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż? acan tu znowu? Skóra ci świerzbi na grzbiecie? hę?
— Ojcze dobrodzieju!
— Synu najukochańszy — przerwał uśmiechając się gwardian — ja cię bardzo kocham, ale żebym miał dla miłości twej klasztor narazić na niełaskę kolatora i benefaktora, nie może to być: przenocuj cicho i wynoś się jutro.
Damazy się skłonił.
Gwardian dobył lampki z szafki i nalał mu ją.
— Porzuciłbyś te bałamuctwa — rzekł. — Widzę, że jeszcześ się ich nie wyrzekł. Z księciem chorążym nie wygrasz, to darmo; muru głową nie przebijesz.
A gdy Damazy nie odpowiadał nic, gwardian weselej spytał:
— Cóż tam w Warszawie? Łowy się udały?
— Nic nie wiem, ojcze gwardianie, nad to, że brat mój z racji Wolskiego służbę puścić musiał.
— Już tu o tym gadano. Chorąży zdrów?
Ruszył ramionami Damazy.
— Nie wiecie, kiedy powraca?
— Mówią, że rychło.
Parę dobrych rad udzieliwszy jeszcze Damazemu, rozstał się z nim gwardian, a Butrym, konie odprawiwszy na dawną stajnię, pojechał do brata do Chai. Nie bardzo się jakoś lękał teraz Sępika i jego gawiedzi, póki Wolskiego nie było, a tu mu oznajmiono, iż wcale obawiać się go nie potrzebował, bo Sępik, choć chromając, dobrawszy sobie ludzi skorzystał z tego, iż nań nie bardzo patrzano i do lasu drapnął. Ci, co go lepiej znali, powiadali, że skarb swój odkopawszy na Węgry z nim ruszył.
Reszta ludzi, którymi się posługiwał, Łoboda i wszyscy jego towarzysze wcale Damazemu straszni nie byli.

243