tu, ciągnąca za sobą przypomnienie śmierci, wstrzymywała obawę jakąś.
— Będzie na to czas — mówił książę.
Przychodziły nań takie godziny, że Wolskiego, którego łajał często od czci i wiary, a niekiedy się zamachnął nań, jakby miał dać policzek (czego w rzeczywistości nigdy się nie dopuścił), chorąży wtajemniczał we wszystkie arkana myśli swoich. Naówczas przyznawał mu się do klauzul różnych, które miał w testamencie pomieścić, do figlów, jakie chciał hetmanowi nimi wyrządzić, do alienacji Słucczyzny na rzecz dalszych powinowatych, wojewodziców nowogrodzkich i innych.
Wolski słuchał, naturalnie aprobując, ale kończył zawsze:
— Na co to jaśnie oświecony nasz pan i król, łaskawca i dobrodziej tymi smutnymi myślami się zabawia? Książę jeszcze hetmana przeżyje: po co się z tym testamentem śpieszyć?
Chorąży znajdował, że Wolski miał słuszność. Mówiło się discursive, a rzecz nie nagliła.
Doktor Dubiski, który ciągle na księcia patrzył i w twarzy jego śledził postępy choroby serca, dawno już zbadanej, znajdował go coraz gorzej, ale o tym nikomu mówić nie potrzebował.
Pytany, kazał się wystrzegać wszelkich silniejszych emocji, okazji, gwałtownych zmartwień, gniewu itp. Czasem przypatrywał się nogom księcia, które coraz dziwniej wyglądały, napęczniałe i martwe.
Wstrzymywał się książę od dawniej wielce mu ulubionych łowów, ale podróże, które niby polityczne cele miały, wycieczki dla pozyskania sobie przyjaciół, a na zamku przyjęcia ludzi, co się kręcili podbijając bębenka chorążemu, w istocie zaś wyzyskując go pod pozorem konszachtów politycznych — nie ustawały. Zdawało się
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/256
Ta strona została uwierzytelniona.
254