Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/259

Ta strona została uwierzytelniona.

długą i ciężką, odwieczną, ale przez Chwostka za największy skarb cenioną.
Strzelba ta, za którą by nikt nie dał pół tynfa, nie miała sobie równej w oczach człowieka, który, lat trzydzieści z nią chodząc, zrósł się, nawykł i na żadną w świecie by jej nie mieniał. Śrubki i sznurki nadwerężone jej zamek i łożysko wzmacniały.
Słysząc tętent konia podniósł Chwostek głowę, uśmiechnął się, czekał i strzelbę postawił, aby gościa powitać.
Zdziwił się jednak nieco, spostrzegłszy i poznawszy przybywającego Marcjana, któremu do nóg się pokłonił zbliżywszy się do konia.
— Niech będzie pochwalony! A brat mój?
— Właśnie słysząc tętent myślałem, że on powraca.
— Nie ma go?
— Pojechał do Białej, już trzeci dzień — odezwał się Chwostek — nigdy tak długo się nie bawi.
— Sam jeden?
— Sam, Pawluczka nie brał.
— Konno?
— Jak zawsze — konno.
— A kiedyż powrócić obiecywał?
— Nie mówił bo nic.
Butrym, po krótkiej tej rozmowie niespokojny trochę — z konia zsiadł.
— Dziś bo koniecznie chyba musi powrócić — dodał Chwostek — poczekajcie, tylko co go nie widać.
— Trzeci dzień! — odezwał się Marcjan. — Za długo się zabawił. Gdzież on tam nocuje? Chyba u reformatów?
Chwostek nie odpowiadał.

257