Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/262

Ta strona została uwierzytelniona.

— A brat co porabia?
— Męczy się biedaczysko — westchnął zapytany. — Ja właśnie przybyłem tu, prawdę rzekłszy, szukając go. Wyjechał już temu dni cztery do Białej, a miał nazajutrz powrócić. Nie ma go dotąd.
O. Remigi rzekł cicho:
— Ale tu go nie było; choć ja go strofuję, przecież nad zbłąkaną owcą komizerację mam. On tu przychodzi, gdy bywa w mieście, a myśmy go już dawno nie widzieli.
— Tym-ci gorzej — odparł Marcjan. — Obawę mam wielką. Zasadzali się na niego, Wolski ciągle odgrażał.
— Przecież gdyby się co stało — rzekł gwardian — w miasteczku by mowa o tym była. Nie taki to człowiek, aby się dał wziąć bez oporu, bez hałasu. Nie może to być.
— I mnie się tak zdaje, ale gdzież się podział? Co mu się stało?
Na tym skończyła się wieczorna rozmowa. Marcjan poszedł spocząć, a nazajutrz do dnia wstawszy, pieszo do Froima pobiegł. Damazy tam zwykł był odpoczywać będąc w miasteczku: tam więc na pewno języka się dostać spodziewał.
Ale pierwszym głosem starego Froima było zapytanie o Damazego:
— Co się z pańskim bratem dzieje, że go tak dawno nie widziałem?
— Ja właśnie o niego miałem was pytać! — odparł Marcjan.
— Jest może ze dwa tygodnie, jak nie było go tutaj!
— Co u licha! — krzyknął Butrym — a cóż się z nim stać mogło! Nie ma go tam, gdzie być powinien, nie ma tu; cztery dni, jak go nikt nie widział.
Froim się za głowę pochwycił.
— Nieszczęście!

260