Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/263

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie wchodząc już nawet do niego, Marcjan zawrócił na powrót w miasto i zaszedł do Chai; ona go zapewniała, że od bardzo dawna wcale się u niej nie pokazywał, gdyż pewnie obawiał się, aby go tu kto nie poznał, a u niej ludzi tylu było. Wskazała mu po cichu inne domy, mniej na oku będące, w których mógł go szukać.
Lecz cały ranek do południa zszedł na tej próżnej po miasteczku włóczędze. Starał się Marcjan z różnymi tutejszymi mieszkańcami rozgadać, czy o jakim wypadku nie słyszeli; nikt o niczym nie wiedział.
Wstąpił do Zahajki, nie wydając się, kogo szukał, a tu, bliżej zamku, sądząc, że wieść jakąś pochwyci. Różne rzeczy mu rozpowiadano, lecz nic takiego, co by się mogło tyczeć Damazego. Nie pozostawało mu już nic, jeno na zamek iść, ale do kogo?
Pokazywać się tam nie bardzo sobie życzył.
Szczęściem, przechodzącego ulicą zobaczył Dederkę i bez czapki wybiegł, aby się z nim rozmówić. Podkoniuszy go przywitał zimno, przypatrując mu się i dopytując, gdzie przebywał, co porabiał. Butrym musiał się wykłamać, że w Sapieżyńskich lasach ma dozór nad kniejami.
— A u was tu co słychać? — zapytał.
— Nic, po staremu wszystko, bo my też starzy — rzekł Dederko. — Chorąży siedzi w domu, gości huk zawsze, Wolski rośnie coraz, dobrze mu się dzieje. Cóż chcecie więcej? Ad maiorem Dei gloriam wszystko jako być powinno!
Popatrzyli sobie w oczy i Dederko zapytał:
— Co wy u nas porabiacie?
Bezmyślnie jakoś wymknęło się Butrymowi:
— Potrzebowałem konia pod wierzch, do objeżdżania lasów: myślałem, że go tu znajdę.

261