Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/264

Ta strona została uwierzytelniona.

— Konia? pod wierzch? — podchwycił zbliżając się żywiej Dederko. — A to się składa, bo ja właśnie mam takiego, którego bym odstąpił z małym zarobkiem. Kupiłem go tanio.
— Od kogo? od handlarza? — spytał Marcjan.
Podkoniuszy śmiać się zaczął.
— Nie od handlarza, a przecie jakbyś trafił — rzekł. — Wepchnął mi go Wolski, który chciał się go zbyć. Myślałem, że mnie oszwabi, bo z nim w handlu ostrożnym trzeba być, ale koń dobry, nogi mocne, niestary; tylko że białonóżka, a ja pstrokacizny nie lubię.
— Tani? — zapytał Butrym, który rad końmi frymarczył.
— Niedrogi, a chcesz go widzieć? mogę pokazać — odparł Dederko — bo go nie trzymam na zamkowej stajni, ale tu, we dworku. Chodź ze mną.
Spodziewając się z dłuższej rozmowy skorzystać Butrym się dał prowadzić do dworku. Weszli w podwórze, Dederko zawołał na parobka, aby białonóżkę Wolskiego (gdyż go już tak nazwali) wyprowadził, i natychmiast ze stajni ukazał się koń, na widok którego Butrym pobladł. Poznał w nim wierzchowca, na którym Damazy zawsze jeździł. Biała noga po kolano już go dostatecznie cechowała, ale miał oprócz tego na jednym oku skazę, którą Marcjan nieraz oglądał, bo się bielma obawiano. Przystąpił do niego bliżej, z bijącym sercem, i postrzegł plamkę te. Nie było wątpliwości, iż koń ten sam stał przed nim, na którym brat jego z domu wyjechał. Butrymowi dech w piersi się strzymał; potrzebował chwili dobrej czasu, nim przyszedł do siebie, nie chcąc pokazać przed Dederką, co się z nim działo.
— Skądże to Wolski wziął tego konia? — zapytał siląc się na obojętność.

262