Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/265

Ta strona została uwierzytelniona.

— Diabli go wiedzą — odparł Dederko — on nigdy nic nie powie szczerze. Miał go z jarmarku, pono z Łomaz, przyprowadzić.
— Co za niego chcesz? — rzekł Butrym.
— Koń niczego, chodzi dobrze, niestary — począł koniuszy — gdyby nie ta noga biała, trzymałbym go, ale mam koni dosyć, a obroku mało. Jak mi dasz trzydzieści talarów, oddam.
— Skazę ma na oku — odparł Marcjan.
— Gdzie? jaką? — przyskoczył Dederko — jakżeś ty jej dopatrzył? Ja nie widziałem.
Butrymowi szło o konia jako o corpus delicti, ale przepłacać nie miał czym — nalegał na skazę. Dederko klął Wolskiego.
— Dam dwadzieścia, kiedy chcesz — odezwał się Marcjan.
Za dwadzieścia pięć targ został przybity. Butrym zadatek kładł zaraz na stół, a z pieniędzmi po konia miał przysłać; ale Dederko się oburzył i zawołał:
— Bierz konia zaraz, ja ci wierzę!
Kazał więc za sobą go prowadzić do karczmy Butrym, pożegnawszy się z koniuszym, a sam szedł przybity tak i przestraszony, że mu prowadzący konia drogę wskazywać musiał.
Jawnym dla niego było, że w tym zniknięciu Damazego Wolski rękę umoczył. Jego to była sprawa.
Co miał począć, aby się czegoś więcej dowiedzieć?
Nie mógł pojąć, aby ostrożny i śmiały Damazy, który już przez tak długi czas umiał się wywijać ze wszystkich zasadzek, wpadł łatwo i bez walki w ręce Wolskiego. Nie mógł on sam jeden mu podołać; musiał mieć pomocników, a tacy ludzie, jakimi się posługiwał pan łowczy, milczeć nie umieli. Niepodobieństwem więc było, aby się tajemnica utrzymała. Marcjan siadłszy w izbie —

263