Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/266

Ta strona została uwierzytelniona.

ze łzami w oczach, bo i zabójstwo brata mógł przypuszczać, zbierał myśli, jak miał dochodzić tej tajemnicy.
Koń wskazywał najwyraźniej, że Wolski albo był zabójstwa sprawcą, albo pochwycił Damazego i do więzienia go wtrącił. Dostać języka Butrymowi trudniej było niż komu innemu, bo się, naturalnie, zemsty po nim spodziewać musiano. Nie mogąc sam sobie poradzić, a burząc się i dręcząc daremnymi wysiłkami, porwał się w końcu z siedzenia Marcjan i pobiegł do o. Remigiego. Jemu wszystko jak na spowiedzi zwierzyć było można.
Gwardian przyjął go zrazu kwaśno.
— Jeszcze tu jesteś? — zapytał. — Bój się Boga, biedy szukasz? Siedziałbyś spokojnie w Wisznicach.
Zobaczywszy niemal zapłakane oczy Butryma, gwardian, który serce miał najlepsze, mowę zaraz odmienił. Bez porządku i ładu począł Butrym opowiadać, jak przypadkiem, a raczej łaską Bożą, na ślad trafił.
O. Remigi, mimo że chciał być chłodnym, ręce zacisnął i oczy podniósł do nieba.
— Co ja tu mam począć? — zawołał zrozpaczony Marcjan — wątpliwości nie ma, że Damazy popadł w jego ręce, ale gdzie, jak, kiedy i co się z nim stało? Jak tu dojść?
Gwardian modlił cię po cichu, bo gdy był mocno wzruszony, zawsze odmawiał krótką modlitwę, aby się uspokoić.
— Moje dziecko — rzekł smutnie — jam człowiek klasztoru, nie świata. W tych sprawach ani wiem, ani umiem radzić, bo się odwołuję do Boga sprawiedliwości, aby On sam bezsilnych wspomógł i pokierował. Pomódl się i ty. Ja nie mam na to sposobu.
— Ojcze, a gdybyś, jako kapłan, spróbował przemówić do sumienia tego człowieka — rzekł Marcjan.

264