Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/269

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tylko com przybył — odparł Butrym.
— Żałujcie, że tu nie jesteście — zaśmiał się chłopak — u nas teraz mało że nie bezkrólewie; książę stęka na nogi, a kto mądry jak Wolski, korzysta z tego, robi, co chce. On tu pan! Chorążemu za próg wyjrzeć trudno. Wolski mu plecie, co ślina do ust przyniesie, i drze a łupi.
Śmiał się Wątróbka: — Gdybyście byli z nim dobrze żyli, bylibyście i wy, jak my, tu baraszkowali, ale u was harda dusza. Oj! ten Wolski! psia wiara!
Podano miodu. Wątróbka pił na popis — od razu, jednym łykiem, a lampką o stół bił tak, że gdyby nie grube zielone szkło, w kawałki by się rozleciała. Patrzał w oczy Butrymowi, który wąsem tylko poruszał.
— Wolskiemu się dobrze dzieje! — zamruczał.
— Takim jak on zawsze się dzieje najlepiej — przerwał chłopiec — od niego się uczyć. Z rodzonego ojca skórę by zdarł, a sam... skórka na buty!
— Ależ wy u niego w łaskach! — bąknął Marcjan.
— Ba! gdyby nie to, że on mnie czegoś musi szczędzić, dawno bym siedział pod ziemią.
Mrugnął jedną powieką przymrużoną. Butrym mu dolewał, a do gadania zachęcał.
— Cóżeście nowego w tych czasach dokazali? — zapytał — boć pewnie nie śpicie korzystając z tej swobody.
— Ba! ba! Co my dokazali, tego na wołowej skórze nie spisać — zaśmiał się Wątróbka. — Gdyby ludzie po lochach nie zdychali, nie byłoby ich już gdzie pakować.
Nagle Wątróbka, jak gdyby sobie coś przypomniał, utknął mówiąc, począł patrzeć w oczy Marcjanowi — i zasępił się. Ochota go odpadła od dalszego wywnętrzania się.

267