Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/270

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chorąży chory? — począł Butrym — a co będzie, broń Boże czego na niego? Skończy się to wasze panowanie.
— Albo, albo — rzekł filuternie Wątróbka. — Taki człowiek jak mój pan, psia wiara, na dwóch stołkach siedzi zawsze.
Pomimo dosyć zręcznego badania Butrym, obawiając się być zbyt natarczywym, z Wątróbki nic więcej dobyć nie mógł nad rozmaite wiadomostki pomniejsze, które do niczego nie prowadziły.
Podpoił go dobrze — chłopak się w końcu zapytał: — Będziecie wy tu długo w Białej?
Marcjan naumyślnie mu odpowiedział:
— Czekam tu na mojego brata! — I spojrzał w oczy Wątróbce, który się roześmiał osobliwszym śmiechem, potrząsł mu ręką i ze śmiechem tym przedłużonym odszedł od niego. Z tego zachowania się chłopaka wniósł Butrym, że on o losie brata jego wiedzieć musiał.
Szło o to, aby go skłonić do wygadania się; lecz choć Wątróbka na Wolskiego narzekał i wygadywał, zdradzić go — nie mógł. Do tego potrzeba było jakiejś szczególnej pobudki, zręczności i umiejętniejszego może obchodzenia się niż Butryma, któremu żal wielki serce ściskał i umysł mroczył.
Z Białej się oddalać nie chciał Marcjan, pókiby o losie brata pewności jakiej nie miał. Został więc, zbiedzony, pomiędzy klasztorem a szynkiem błądząc bezradnie.
Całą pociechą jego było: z rana mszy świętej wysłuchać, wypłakać się przy niej a nawzdychać, potem pójść do o. gwardiana i na zawsze jedno jego pytanie: — a cóż? — odpowiedzieć: — dotąd nic; wreszcie czatować na zamkowych ludzi i podsłuchiwać.
Nie byłoby go strwożyło próbować dostania się i do zamku; lecz na wypadek, gdyby Wolskiemu tam wpadł

268