Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/271

Ta strona została uwierzytelniona.

w oko, mógłby go ten sam los spotkać, co Damazego, a naówczas i tamten by przepadł.
Miał jakąś nadzieję, choć słabą, Marcjan, że brat mógł żyć jeszcze i że on go potrafi wyzwolić.
Lecz nie było się za co zaczepić.
Wątróbka raz czy dwa zjawił się znowu w mieście, zetknął z Butrymem; ale język trzymał ostrożniej za zębami i nie chciał długo z nim rozmawiać, choć go miodem kusił.
Włócząc się tak po miasteczku, jednego dnia zasłyszał Marcjan, że chorąży Wolskiego do Słucka wyprawił i że przez dni kilka w Białej go nie będzie.
Z tego czasu postanowił korzystać. Niespodziewanie puściwszy się w drogę, pieniędzy mało miał z sobą: musiał więc z pomocą Froima pożyczyć, konia kupionego dając w zastaw, bo bez grosza na zamek iść nie można było.
Wiedział o tym, że gdy Wolskiego w domu nie było, krewni i przyjaciele uwięzionych przekupywali stróżów i mogli się widzieć z nimi.
Starszego klucznika znał dawniej: postanowił wprost udać się do niego. Obwinąwszy się opończą tak, aby nie łatwo twarzy dopatrzeć można, poszedł na zamek śmiało.
Klucznik mieszkał w izbie pod wieżą, która przy samym wnijściu do lochów umyślnie dla strażnika była zbudowana. Siedziała ona na pół w ziemi, ale okno miała duże, nad nią w dziedziniec wychodzące.
Stary właśnie siedział nad garnkiem piwa, nogi pod siebie na ławę podłożywszy; Butrym drzwi otworzywszy pozdrowił go.
Na widok jego, poznawszy, kto był, Koliba się zmieszał — wstał z ławy żywo i nie mówiąc słowa, na drzwi począł wskazywać.

269