Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/272

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czego wy tu? Czego? Tu dla was nie ma nic — mruczał niecierpliwie. Butrym bystro mu w oczy patrzał długo, dobył pięć bitych talarów i na stole położył nie mówiąc nic. Na widok pieniędzy Koliba za włosy się pochwycił. Chciwy był i łakomy grosza — a widać było, jak go ogarniała trwoga.
Butrym długo nie nie mówił.
— Daj mi się widzieć z nim — rzekł w końcu.
— Z kim? Z kim?
— Z bratem.
Koliba ramionami ściągnął.
— Jakim? Co? Tu nie ma żadnego.
— Jest — rzekł stanowczo Butrym.
— Nie ma — zawołał Koliba, oczyma czerwonymi patrząc w niebo.
Marcjan wyciągnął rękę po pieniądze, jakby je chciał na powrót zagarnąć.
Na starym widać było walkę jakąś ciężką: sapać począł i zżymać się, rzucać. Spojrzał ku oknu, mruczał coś niewyraźnie.
Z ręką nad talarami wyciągniętą Marcjan stał wpatrując się w niego. Chciwość zdawała się w nim przemagać; rękę posunął ku stołowi, cofnął ją, jakby się sparzył.
Przeżegnał się potem machinalnie, jakby na pomoc Boga przyzywał.
— Brat? Jaki brat? Skąd wy wiecie o bracie? — zamruczał Koliba.
— Wiem — krótko odparł Butrym.
Jeszcze chwila trwała niepewności, potem stary prędko ściągnął pieniądze i ani słowa nie mówiąc wziął klucz z ławy, poszedł po latarkę i u ognia knot w niej zapalał. Butrym czekał. Skinął na niego milczący stróż i poprowadził za sobą.

270