Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/273

Ta strona została uwierzytelniona.

Odryglował naprzód pierwsze drzwi, wpuścił wewnątrz Marcjana za sobą. Przed nimi były ceglane wschody, mokre i śliskie, którymi w głąb spuszczać się musieli. Latarka zaledwie na krok przed nimi oświecała stopnie i ściany pleśnią okryte. Powietrze coraz było cięższe do oddychania. Weszli w korytarz sklepiony, wąski, na którym gdzieniegdzie widać było z framug wyglądające drzwi kute. Cisza panowała, gdy się tu dostali, lecz pomimo cichego stąpania stróża kroki rozlegały się w podziemiu i z różnych stron głosy odzywać się zaczęły.
Dreszczem one przejmowały Butryma, bo były jakby z drugiego świata jękiem i skargą; a dziwnie różno brzmiały. Zdało mu się, że słyszał na przemianę śmiech, przekleństwa, błaganie, płacz. Kilka razy, gdy drzwi mijali, doszły go uderzenia w nie, drapanie, jakby wewnątrz ręce czyjeś rozedrzeć je chciały. Głosom tym towarzyszył brzęk głuchy kajdan.
Koliba, oswojony z tym, nie zwrócił głowy, nie dał najmniejszego znaku, żeby to doszło uszu jego. Raz tylko tam, gdzie drapanie pazurami do drzwi głośniej słyszeć się dało, stuknął w nie silniej, a hałas ustał natychmiast i Marcjan drgnął, bo mu się zdało, że tuż coś ciężkiego upadło na ziemię.
W końcu korytarza, który się kilka razy zawracał i łamał, Koliba przystąpił do drzwi, na których stał znak jakiś kredą namazany. Przybliżył latarkę do otworu klucza, pokręcił i zwolna wnijście otworzył. Kilka wschodów wiodło do głębi. Stróż na ostatnim zatrzymał się, usiadł, ręce na kolanach sparł, a głowę objął kościstymi palcami, latarkę oddawszy Butrymowi.
Ująwszy ją, niepewnymi kroki, po zgniłej słomie, jakichś okruchach i obłamach skorup Butrym począł iść szukając Damazego. Dojrzeć go nie mógł. W rogu izby,

271