Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/274

Ta strona została uwierzytelniona.

na garści słomy, ujrzał nareszcie zwiniętego w kłąb i, jak się zdawało, uśpionego brata.
Ukląkł przy nim obejmując go rękami. Nagle z chorobliwego snu rozbudzony, Damazy porwał się z rozpaczliwym ruchem, jak gdyby bronić się zamierzał, i dopiero przy słabym świetle latarki poznawszy twarz brata rzucił mu się na szyję.
Marcjan przypatrując się dostrzegł, że głowę miał poranioną i część twarzy krwią przyschłą okrytą. Ręce też podrapane były i pocięte, odzież podarta.
Kilka dni o chlebie i wodzie, z ranami, w podziemiu takim, z rozpaczą w sercu, mniej silnego człowieka niezawodnie by o śmierć przyprawiły. Damazy żył, choć czuć od niego było gorączkę w oddechu, i oczy miał zdziczałe bólem, a na ustach zeschłą pianę, którą wycisnęła boleść.
Dwaj bracia długo przemówić nie mogli. Damazy nie pojmował, jak Marcjan do niego się dostał.
— Na Boga! — zawołał przybyły — na Boga, nie poddawaj się rozpaczy! Widzisz, że się dostałem do ciebie; zrobię, co tylko jest w mocy ludzkiej, aby cię wyzwolić. Ale utrzymaj w sobie życie. Stróża przekupię, aby ci dał strawę inną.
— Cóż ty możesz? — wyjąknął Damazy. — Nim mnie oswobodzisz, oni tu zabiją. Nikt nawet jęku nie posłyszy.
— Nie, nie! — przerwał Marcjan — sam nie wiem, jak radzić będę, ale życie gotów jestem dać, a uratuję ciebie. Bóg łaskaw, nie rozpaczaj. Pojadę do króla! Pojadę do Nieświeża, do hetmana, zabiję tego kata Wolskiego, a wyzwolę cię.
Damazy słuchał z obojętnością rozpaczliwą.
— Wyzwól ją... ją... — rzekł niewyraźnie.
— Jak on cię wziął? — zapytał Marcjan.

272