Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/279

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mój ojcze — pośpieszyła całując go w rękę Zaborska — pozwól mi się z nim rozmówić, mam pilną sprawę.
— Mówcie, byłe co poczciwego — odparł o. Remigi idąc ku oknu.
Zaborska przybliżyła się do stojącego w progu Marcjana; ten miał już czas namyślić się, że zawierzać zupełnie starej nieprzyjaciółce, o której nawróceniu powątpiewał, było niebezpiecznie.
— Gdzie Damazy? — zapytała Zaborska, oczyma go przenikając.
— Moja jejmość — odparł chłodno Butrym — naprzód proszę mi powiedzieć, jak się pani serce tak obróciło nagle ku nam?
— Widziałeś mnie przy ołtarzu — odparła Zaborska uderzając się w piersi — widziałeś, żem nie heretyczka, że się Bogu modlę, a nie wierzysz mi. Córka wynędzniała z tej miłości; choćbym jej nie chciała, co ja pocznę. Gdzie on jest?
Marcjan patrzał na nią nie dowierzając.
— Sam jeszcze nie wiem dobrze — rzekł jąkając się — ale od dni kilku go napytać nie mogę. Lękam się; jak w wodę wpadł!
Zaborska, w ruchach gwałtowna, podniosła głowę, ręce opuściła, jęknęła głośno:
— Co acan myślisz? Czy ten zbój? Ale to nie może być?
— Może to być — odparł Marcjan — bo Damazy był nadto śmiały, nie słuchał nikogo i w ręce jego łatwo mógł popaść. Lękam się, że albo nie żyje, lub siedzi pod ziemią, gdzie długo też żyć trudno.
Patrzał na Zaborską, która płakać poczęła; o. Remigi, stojący u okna, odezwał się surowo:

277