Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

Chaja popatrzyła nań i zbrzękłą swoją ręką uderzyła go po ramieniu. Zniżyła głos.
— Ja bym też nie wierzyła — odezwała się — gdybym nie patrzyła. Nie takie u nas się rzeczy dzieją!
I palec położyła na ustach.
Niebezpiecznemu temu kierunkowi rozmowy rad był widać podłowczy koniec położyć; wstał ze stołka zasępiony.
— Po co o tym mówić? — zawołał do Chai.
— Po co? — odparła śmiało stara. — Waćpan tego nie rozumiesz, że człowiekowi na to patrząc długo, a nie śmiąc o tym gadać, zbierze się tak we wnętrznościach, że gdy człowieka spotka, z którym można mówić a poskarżyć się, to mu gębę utrzymać trudno. Z kim tu można szczere słowo zamienić? Ani wy, ani nikt z dworaków nie posłucha i nie odpowie, bo się wszyscy boicie. No i jest czego! jest czego! Są tacy, co słuchają, jest takich dosyć, co donoszą.
— Chaja! — przerwał podłowczy.
— Ech! — uśmiechnęła się stara — was się ja nie boje, a ten (wskazała na Damazego) jutro pojedzie i gdzieś zmarznie na drodze. Jam rada, że się wygadać choć mogę.
Damazy wcale nie przeszkadzał gospodyni, stał ciekaw widocznie.
— Dziewczyny mnie i wszystkim żal wielki — mówiła Chaja — ale darmo to ukrywać, darmo temu nie uwierzyć: staremu ją matka sprzedała.
Pokiwała głową Żydówka.
— Taką matkę — dodała — aj! żywcem by spalić. Ale cóż? Ona zawsze taką była. Pamiętają ludzie, gdy za mąż szła, co o niej mówili i o Kodeńskim panu wojewodzie. Potem mąż ją porzucił, bo się nie ustatkowała. Przecież i to wszyscy wiedzą — szepnęła cicho — że... Fau-

26