Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/281

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wolski go pochwycił. Ranny, porąbany leży w lochu pod wieżą.
— Plotki! — z obawą jakąś odezwał się gwardian — wiesz, że ludziom wierzyć łatwo nie można.
— Byłem u niego, widziałem sam! — odparł Marcjan krótko, łzy ocierając z oczów.
Po twarzy gwardiana przebiegł wyraz oburzenia. Pracował nad sobą, aby względem benefaktora, wielkiego dygnitarza Rzeczypospolitej i potentata nie okazać uczucia, które by mu uwłaczało, lecz zwyciężyć się nie mógł.
— Musiał zawinić — zamruczał. — Posiedzi, puszczą go.
— Tyle tylko wiem — rzekł Marcjan — iż ofiarę niewinną chciał wyrwać z rąk oprawców. Z tych lochów, w których on siedzi, ludzie żywi nie wychodzą.
Nic nie odpowiedział gwardian, a po namyśle, ratując się, dodał:
— Książę pan nie wie o tym pewnie.
I odwrócił rozmowę.
— Co myślisz?
— Niebo i ziemię poruszę, a brata uratuję — lub sam zginę — odparł Marcjan.
Dłuższa rozmowa tak była ciężką dla gwardiana, który niechęci i oburzenia względem pana nie chciał okazać, że ją natychmiast przerwał pod jakimś pozorem pilnego zatrudnienia, a gdy Butrym przyszedł go w rękę pocałować, szepnął tylko cicho:
— Nie gubże się ty sam, bądź ostrożny.
Z tym odszedł Marcjan, czekając do dnia następnego, co mu Zaborska za wieść przyniesie.
Stara powróciła na zamek cała wzburzona otrzymaną wiadomością. Przez drogę miała czas obmyślić, że córce nie godziło się tego mówić, aby jej nie przyprowadzać

279