Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Na bialskim zamku.djvu/288

Ta strona została uwierzytelniona.

Szurska nogą tupnęła.
— Gdzie?
Tłumaczenie było tak upokarzające dla Koliby, że wolał się na gniew jej narazić. Powtórnie ręce próżne jej pokazał: — No! nie ma!
Było to tak niezrozumiałym dla starej, że stanęła patrząc na Kolibę i czekając, aby jej to objaśnił, gdy poza nimi dał się słyszeć chrzęst otwieranego zamku, potem skrzypnięcie drzwiami. Koliba odwrócił się drżący, gdy wtem przypadł Wątróbka pęk kluczów w ręku trzymając i po głowie nimi uderzywszy Kolibę cisnął mu je na ręce, które je drapieżnie pochwyciły.
Zobaczywszy Szurską, z udaną galanterią jej się pokłonił.
— Czołem pani starościnie dobrodziejce — zawołał śmiejąc się. — Cóż pani tu w tej dziurze porabia? Ja chodziłem na nietoperze polować, ale mi się nie udało. Już poczuły nadchodzącą wiosnę i co dawniej, bywało, wiszące je znajdowałem jak sakwy na ścianach, teraz ani jednego.
Szurskiej ten ton błaznującego chłopaka nie był do smaku.
— Dałbyś pokój! — zamruczała.
Wątróbka ją i Kolibę jednym wejrzeniem objąwszy, uśmiechnął się.
— Jeżeli pani starościnie przerwałem miłą schadzkę z tym zachwycającym młodzieńcem (wskazał na strasznego Kolibę), boleję mocno. Stało się to bez premedytacji, klnę się.
— Błazen! — wyjąknęła Szurska.
— O schadzce — że nikomu nie powiem, za to ręczę moim nieszlacheckim słowem. Takie daję, jakie mam, starościna daruje.
Podniósł czapeczkę.

286